A.J. Kaufmann’s poem from KSE’s Lou Reed anthology.

lou-reed-cover“Ghost of Dusk in a Pastel Shell”
(for Lou Reed)

w/ a hint of melody, pinia, delicate torture: A
Am Am7 A7
descending; mirror ghost of kings
slits the green line
park; duke
of plastic airdrops.
tutors, lambs and highways
drift the saddest Sunday
on the way to school
oceans shambles
I’m sipping gin receiving news
tears stop on the shelf
filled w/ Lou’s records & French poetry
love’s face, crossed in a punk fashion
looks up
to the rain of tomorrow.
I bought you cheap, she thinks to herself
& w/ soap under her nails
she starts writing
the great american romance
w/o the dead narrator
piano shyly lays down
the chords & structure of twisted
moans and mourns of a twilight
once crossed on a NY reel
of villains, pale subjects
to salvation; not escaping this time, sifting
w/ the uptown stink
demands the town to curl
like a wounded cat
in the back seat of a Chrysler.

take one, puffing smoke into the mic; sprachgesang
of insects. hard heavy breath, eliminated
suturing milk and sunrise
into quality chrome
& ash – suddenly stripped like a graveyard –
of giant city skyline
inbred, brave – preset to life
inlay of skull & marching soldiers
on white/grey dots in print
comb bind w/ logic
death merely passing – streets – face – root beer
& junk nirvana for Joey
I guess I lost it
this Sunday, ghosts of empty dusks
crown my idiot self fish
morphing to heavenly hearth
one w/ the raven angel
& I can’t make love to you today
no, not in chains
of fury’s disciplined winter
death cold Germanic
away from forms of speech
over gut guitar of Jesus
strumming that heroin pattern
all through the desolate mourning
sleepless choirs of snowflakes.
which words were yours, heard in the backseat
alley, unspeakable hurt
humiliation – there is no succumb but your ego –
demon seed of subways
pushing junk on same corners
back to 1980s, crackheads, models, art scene
recalling the hum of blues
from every train passing
& every river flowing; dirty sunshine…
…now variable, pregnant, important
words which were mine
belong to her; the romance
she’s writing now, the child she wants to raise
the street she wants to walk
without sad songs & 3 euro breakfasts
with whom? without.
once the hero’s gone
once the plot loosens
in the bright light thick solid wall
you’ll crash your brains
on piercing whiteness
thinking it’s too late
receiving a call from your teenage mother
you’ll realize
you’ve reached the side of angels
time to join them, & her, in sickening warmth
lose the conscious dictator drill
w/ a bang enter the realm of fury breeding art
in a pastel relic shell

Herbata Samuraja fragment „Górczyn Kids”

Listki niezaparzonej jeszcze zielonej herbaty zasiewają wczesnowłoski dywan. Naga Nova relaksuje się na sofie słuchając bliżej niesprecyzowanego psych-rocka z lat 60-tych, ja usiłuję czytać Ikkyu w tym hałasie. Wokalista wrzeszczy coś o oranżadzie, a chwilę później potężnie sfuzzowane solo zaczyna dłubać beton mojego mózgu. Powinienem też pisać, ale roztrzaskany bourbonem i tanim piwem mogę co najwyżej bekać do wtóru szczekania psa na podwórzu. Dzień spływa jak Niagara, martwy naturalnie, jak wczorajsza kolacja w najdroższej knajpie w Paryżu. „Dni są policzone”, jakiś fragment rzucony przez bezdomnego nie wiedzieć czemu przychodzi mi do głowy, staram się myśleć, dlatego. Powinienem starać się o tym zapomnieć, i poddać się słońcu za gotyckimi szybami, słono wlewanemu w żyły jak afrodyzjak. Staram się też kochać, ale Nova tak naprawdę śpi, śpi całe życie, sen sprawia jej rozkosz, a wizje spełniają wszystkie marzenia, nie obiecując ani złota wlewanego do gardeł, ani skrzydeł skalanych przez poetów boga. Tu zresztą nie ma od dawna boga, podpisaliśmy oboje pakt z największym z magów, czy raczej podpisano go za nas w kołyskach, dostaliśmy w zamian nieśmiertelność i wieczną młodość, fizyczną i psychiczną. Jak cholerny St.Germain będziemy wracać i wracać i wracać… podnoszę tyłek z podłogi. Teraz jest coś o wybuchach atomowych, z pewnością jakaś tania składanka, próbuję zlokalizować pudełko od płyty, ale bez skutku. Próbuję zrobić cokolwiek, żeby przypomnieć Novie „Tak, jestem tu”, myślę jednak, że niepotrzebne jej towarzystwo, poza może zieloną herbatą. Swoją drogą, miałem nie palić więcej skunów, ale czuję, że za chwilę skręcę sobie bombkę i powoli powoli odpłynę wraz z anonimowymi muzykami w moich badziewnych głośnikach przywiezionych z Polski. Jak prawdziwy MIędzygwiezdny Żyd skaczę sobie od kraju do kraju na tym placku błota, a potem od placka do placka, gdziekolwiek dusza każe. Bywało się tu i tam, ale Nova ziewa, będzie trzeba spakować swoje rzeczy i odjechać. „Milion małych liści”, szepcze i patrzy mi prosto w oczy, które nagle wydobyła z sakwy wspomnień. Odwzajemniam uśmiech i otwieram okno. Silniejszy powiew wiatru usypie mandalę. I stanie się jutro.

„Nudne Kabiny Radiowej Metropolii”

Zmumifikowany reporter spisał co ważniejsze myśli, nagrał je na księżycową taśmę, podrzucił do komisu przed północą, sprzedając duszę diabłu za 10 centów, w berlińskiej alejce porzucając samotne stado pląsające w kierunku jadłodajni w rytmie r’n’b: będą tam sączyć shake’i, jeść hamburgery nabite igłami, a mogliby pisać wiersze po drugiej stronie kamery, podziwiając amerykańskich idoli w popartowskiej plazmie niebytu – nastoletnie, mimetyczne manekiny, którym Presley pisze piosenki, podstrojone w glissando niemocy, wyśpiewują protest songi o pocałunkach, gumie do żucia i Cadillacach, to wystarcza za podnietę dla niegdyś tak wymagających europejskich old-timerów, fanów Birda i Pasoliniego, ulubionych tematów do żartu – na szczęście niepokalane miasto trwa w swej wiekowości, zrzuca nowe mody jak źle dopasowane rękawiczki, odrzuca błahą tkankę amerykańskiego rendez-vous, nie stawia nowych McDonaldów, powoli wyburza stare, gasi idylliczne marzenia w kałuży pełnej petów, w której przejrzał się ostatni raz budda-wagabunda, odchodząc żyć w stronę magicznych staromiejskich scenerii, tam gdzie nie sięga oko filmowców, pióro scenarzysty, wolność to swoboda, a wybór nie jest pomiędzy – i choć wiem, że to kolejna iluzja, to chociaż moje dzieci nie uczą się kwestii w przewidywalnych kubikach szkół i nudnych kabinach radiowej metropolii.

„Górczyn Kids” fragment „Antologia Puchu”

W aromacie najtańszej kawy, dymie najtańszych fajek i koktajlowego francuskiego jazzu, w apartamencie-pracowni na szczycie dachów Neukölln, zastanawiam się, kim jestem. Realizacja nie nadeszła, wciąż trwam w zawieszeniu, i chciałbym jak najprędzej porzucić fizyczną formę, by dołączyć do puchu gwiazdozbiorów, niematerialnych kolein wszechświata, tuż przed chwilą stworzenia – jednocześnie chwilą destrukcji. Nova jest przekonana, że wszechświat trwa mniej niż ułamek sekundy, że oddycha krócej niż motyl. Jak dziecko wierzy w otchłanie i pastelowe barwy piramid, jak królowa kukurydzy bawi dzieci słońca u wrót przejrzystego lasu świadomości, gdzieś pośród drzew, gdzieś między, a może ponad ich koronami przelatuje orzeł, pustynny orzeł objawienia, spadający na głowy mędrców u poranka śmierci. Dotykam jej włosów, delikatnie muskam usta najprostszymi słowami, na jakie mnie stać, poza zlepkiem niemieckich przekleństw, których zdążyłem się nauczyć w pierwszym miesiącu pomieszkiwania w Berlinie. Przekleństw znam mało, słów prostych jednak jeszcze mniej, zawijam zdania w skręty, i odpalam jedno po drugim jak lont międzygwiezdnej floty kosmicznych kurierów, krautrockowe tchnienie nieba, fioletowo/błękitną stal przebudzenia, przebudzenia, przebudzenia… słowa znaczą mniej niż wczorajszy tramwaj, mniej niż minione ideologie, dyktatorzy i sny wczorajszych podniet, znaczą mniej niż poduszka pod moim tyłkiem, kiedy medytuję sam nie wiem nad czym, i do jakiej melodii. „Kompulsywne bazgranie” jak nazywa moje wiersze Nova sięga apogeum za każdym razem, kiedy chcę powiedzieć „miłość”, jednak to akurat proste słowo ginie w tonach listów, których adresatem jestem ja sam, gdzieś na końcu spektrum bytu, i nawet nie mam ochoty ich czytać. Sensem tych słów jest przebudzenie, i wystarczy nabazgrać to słowo na kartce, po czym wysłać do wydawcy. A potem czekać. Z łutem szczęścia pokusi się na to słowo i umieści je w antologii puchu.

Z obserwatorium w Nepalu, pozdrawiam – myśląc o Jimi Hendrixie, fragment GÓRCZYN KIDS

Krótka uliczka. Pojedyncze dźwięki kontrabasu. 16-piętrowa erekcja. Jeden oddech między czerwonym dymem. W świetle neonu. Pokraczny krok upadłego bohatera, zbierającego zęby z chodnika. Martwica spojrzeń. Odległy dzwon poranka. Pusty kościół wzywający do ostatecznego rozwiązania kwestii ludzkiej. Z parapetu wierzeń, parciana staruszka wychyla spuchnięte dłonie obejmując gołębia. Ukręca mu kark. Do wczorajszej zupy wpada ząb zgwałconej, zamordowanej nieletniej. Spluwający szkieł dogląda zoo rynsztoka. Kto wychyla głowę, wpada głębiej w korek. Zawiść. Zazdrość. Hasłami braci. Melodią zachwytu. Samogwałt na stercie azbestu, samogwałt na pustostanie wiary. Do tego kraju, rewiru, zony, zsyłają dusze, które popełniły najokrutniejsze zbrodnie w innych częściach wszechświata. Mają tu cierpieć na wieki, próbując zostawić ślad po swoich przerośniętych ego, na przekór bałwochwalczej śmierci we wszelkich mediach propagandy. Słychać śmiech Goebbelsa zza kadru. Na galaktycznej mapie płatki owsiane tańczą w rytm „More than a feeling”, AORowskie gusta przybijają paznokcie mesjasza do parkietu. Nowi zdrajcy, nowe numery, stare metody, znajome kule. Jęki, skowyt, wrzaski, skrupulatne fontanny śmierci. Ironia wierzeń odsyła staruszkę wgłąb kuchni, przyrządza rosół. Skauci gwałcą karły, wielkie brązowe karły przyszpilone do nieba razem z mesjaszowymi dłońmi. Szkieł wzdycha i kopie leżącego we krwi starca. „Zachciało ci się galaktycznych wojaży”, drwi podpalając jego zwłoki. W tym kraju, synku, w tym kraju mieszkają najpodlejsze skurwiele, takie, które wygnano ze wszystkokolornych poświat Nepalu, gdzie ja i Nova pijemy nektar gruchając śmiechem znad chmur, podziwiając te warstwy zboczeń, zwinięte dywany kłamstw, polane spermą polityków sofy, na których niegdyś zasiadał król. Przelęknięte cheruby każą nam odwrócić głowę, ale Nova patrzy. „Zrobię wszystko, by znów się tam nie urodzić”, mówię do jednego z cherubów. „Wszystko?” – pyta zadziornie mały gnojek. Wiem, co jest grane. Telewizory nirwany pokazują wojnę, swąd palonego ścierwa kłuje w genitalia, trawiony gorączką opadam w opiumowe schody den, i śpię, śpię, śpię. Nova płacze. Jutro obudzi mnie warkot myśliwców, śmiech mojej kobiety i kolejna poranna wojna. Z obserwatorium w Nepalu, pozdrawiam.